piątek, 23 grudnia 2011

Starość


Dawno nie pisałam, ale... cóż. Mam 20 lat i mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Aktywnie spędzam czas, uczę się systematycznie, a co najnajnajnajważniejsze mam chłopaka wreszcie blisko siebie! Zumba, latino, pływanie, a ostatnio łyżwy, no kocham swoje życie :) rok temu, przepraszałam świat, że żyję. Rok temu przeżywałam dość ciężki okres w życiu. Żadne tam wielkie tragedie, ale medycyna zwaliła się na moje barki, niczym glob na barki Atlasa, z tą różnicą, że mam od niego trochę mniej siły. A że zawsze, zawsze przejmowałam się nauką... Po takim roku czułam się nieco... przytłoczona. A konkretnie przygwożdżona do ziemi. Pewnie pisałam o tym sto razy, no ale skoro to mój osobisty blog...

Nie tylko psychicznie byłam przygwożdżona, ale i fizycznie. 20letnia dziewczyna, która sapie po wejściu po schodach to chyba niezbyt dobra prognoza na przyszłość.

Ale to już daleko za mną. Naprawdę staram się ruszać jak najwięcej w tej chwili. Jem zdrowo. Wysypiam się. Dbam o samopoczucie. (och!) A robię to wszystko nie tylko po to, by trochę zrzucić wagi czy nawet być zdrową. Na to składa się wiele czynników. Ostatnio najbardziej intensywnym czynnikiem jest obawa... przed starością. A dokładniej przed przekwitaniem. Byłam na wywiadówce brata w gimnazjum. Gdy zobaczyłam mamy uczniów w wieku przekwitania, byłam w szoku. To jest straszne. Nie chcę krytykować tych Pań, nie o to mi chodzi. Zastanawiam się czemu są tak zaniedbane. One wyglądają, jakby na złość komuś nie chciały dbać o siebie. Zaniedbane paznokcie, okropne ciuchy (nie każdego stać na dobre ubrania, wiem! tu nie chodzi o cenę, ale o sposób zaniedbania ciuchów), duży nadmiar kilogramów, kompletna nieznajomość metod upiększania się za pomocą kosmetyków, włosy robione na lata 90'? 70'? Tragedia. Wystarczyło by wyrzucić z szafy okropne ciuchy, pomoc stylisty, dobrego fryzjera i kosmetyczki raz na pół roku. I urlop. Tak na 3 miesiące. Na Majorkę i Kanary. Same. Do spa.



Ale to oczywiście niewykonalne. Mimo to, znam wiele 40kilkulatek, które prezentują się świetnie. Może nie są szczuplutkie,  ale to nie chodzi o wagę, nie noszą Chanel, nie podążają ślepo za modą. Tu chodzi o prezencję. O to jak się zachowują, co noszą, czy dbają o siebie. To daje mi nadzieję. Typowe matki polki, niestety nie. Łatwo mi mówić, ktoś może pomyśleć. Nie rodziłam , nie mam męża na karku, którego nic nie obchodzi, nie muszę dbać o dom, pracować, wychowywać dzieci. I to jest prawda. Nic z tych rzeczy nie jest na moim porządku dziennym, chwała Bogu. A dzięki temu, że myślę o tym, kim chce być a kim nie chcę, mam nadzieję, że mogę uniknąć bycia zaniedbaną kurą domową. Wystarczą chęci. Naprawdę! Tak przynajmniej wydaje się 20 letniej studentce.

Morał jest taki- nie chcę tak wyglądać. To może brzmieć okropnie, jest to wspaniały pokaz mojej pychy i braku wyrozumiałości. Ale kurczę, nie. Nie chcę być grubą, nieszczęśliwą 46latką w wściekłoróżowym za krótkim sweterku, żebym nie wiem co miała zrobić, chcę tego uniknąć.



Boję się przekwitania. Dlatego cieszę się każdą chwilą i robię wszystko by celebrować moją młodość. WSZYSTKO  co możliwe i mi pasuje. Nie pasują mi np imprezy. Z niewiadomych mi w zasadzie względów. Nie lubię tańczyć na imprezach, nie lubię pić alkoholu na imprezach, nie lubię pijanych ludzi. Za to (prawie) najlepiej w życiu czułam się, gdy uczestniczyłam w maratonie zumby. Byłam przeszcześliwa!! Na łyżwach również! Na latino! Chcę maksymalnie korzystać z życia dopóki jestem 'młoda, piękna, zgrabna' (jak to mawia moja babcia), dopóki żyję, dopóki jestem zdrowa, dopóki moje ciało mnie słucha. Gdy mówię- zrób szpagat, robię szpagat, gdy mówię- pływaj godzinę, pływam. Gdy mówię- jedź na jednej łyżwie- wywracam się, ale nie łamię sobie wszystkich kończyn, nie wyskakuje mi dysk itd. Nie jestem do końca zadowolona ze swojego wyglądu, ale do diabła, nie mam już kompleksów jak 16latka oraz nie mam ciała babci, więc wszystko jest ok! Chciałabym czasem być szczuplejsza, mieć to czy tamto, nie mieć za to tego i tamtego. Ale raczej nie będę tego mieć. Więc cieszę się bezbrzeżnie, widząc swoje ciało (no dobra, głównie gdy mam dobry humor, polski nawyk narzekania często zwycięża). Jem dobre rzeczy, nie gardzę słodkościami, bo wspaniale działają na moje samopoczucie. Za to potem więcej się ruszam i jest zachowana jako taka równowaga. Rok temu byłam trochę szczuplejsza, ale to teraz się cieszę, że mam fajny, duży tyłek, który uwielbiam oraz krągłe biodra. Trochę denerwują mnie nogi, bo uważam, że są za grube. Chłopak rekompensuje mi to, bo ciągle się nimi zachwyca. Więc problemu nie ma.



Więc jaki jest przepis na szczęście? Wystarczy być rozpieszczoną dziewczyną z przedmieścia, która ma wszystko czego trzeba do szczęścia i jest o tyle uświadomiona, że to docenia :)
nie no, oczywiście, że nie :) jak śpiewa Anna Maria Jopek- ‘szczęście to ta chwila co trwa’!

piątek, 11 listopada 2011

No i co z tym seksem?



Seks jest obecny wszędzie w naszych czasach. Wyziewa z plakatów, reklam, internetu, filmów, teledysków. Półnagie kobiety, dwuznaczne pozycje, zachowania, ruchy, słowa. Jesteśmy tym dosłownie bombardowani. Rozejrzyjcie się dookoła, trudno jest znaleźć coś aseksualnego w naszym otoczeniu. Jednakże, ile jest tego seksu w seksie? Co ma wspólnego to rozbuchane społeczeństwo z faktycznymi odczuciami dwojga ludzi?



Doskonale wiemy, że seks to połączenie ciał, dusz, seks może wynikać z miłości, zwykłego pożądania... Możemy się spełniać w różnych rodzajach seksu bla bla bla. Wiadomo. Wszystko to wiemy.

Zastanawiam się jak to jest, że dwoje normalnych, szarych, niedoskonałych ludzi, nagle staje się zupełnie kimś innym, ukazuje się w innym świetle. Kobieta może chodzić w trampkach i ogrodniczkach, w łóżku jednak nagle staje się seksbombą ociekającą namiętnością w oczach swojego mężczyzny. Zastanawiam się jak działa ten mechanizm. Najcichsze, najspokojniejsze osoby z naszego otoczenia mogą skrywać najdziksze fantazje, mogą być najznakomitszymi kochankami, my jednak możemy postrzegać te osoby jako nieciekawe. Albo osoby uznawane za bardzo atrakcyjne, mogą być kiepskie w łóżku, nie mieć wyobraźni. Inny przypadek- niezależna kobieta, kierowniczka, mająca wszystko i wszystkich w swojej garści- w łóżku chce być potulna, pragnie aby to ona była zdominowana. I odwrotnie- szara myszka zamienia się w wampa ociekającego seksem. Jak to się dzieje?!



Czy wynika to z tego, że społeczeństwo od początku narzuca nam jak mamy się zachowywać i żyć, żeby to to i to? Że idąc do szkoły i do pracy gramy role, ukrywając się za maską tego co powinniśmy. Że lepiej, że dana kobieta jest silna i niezależna, potrafi sobie poradzić sama, tego wszakże nauczyło ją życie, jednak skrycie marzy o kimś kto by się nią zaopiekował, zdjął z niej odpowiedzialność. A łóżko jest tego wypadkową. To ona rządzi w życiu codziennym, a daje sobą rządzić w łóżku.

A może łóżko nie jest miejscem gdzie mamy prawo do bycia sobą,a jest to kwestia upodobań? Po prostu  ktoś lubi robić to tak, nie inaczej i tyle, tak jak lubi się lody czekoladowe, a śmietankowych już nie bardzo.  Bez głębszego dna, bez analizowania osobowości.



Inna sprawa kiedy nie dotyczy to stałych związków, natomiast rozpatrujemy przypadkowe numerki. Zastanawiam się co pcha takich ludzi do siebie, że pragną zaspokoić swoje żądze w toalecie klubu. Nie, żebym krytykowała, zastanawiam się. Oczywiście musi występować ogromne pożądanie, ogólne seksualne zamroczenie. Zastanawiam się, czy takie osoby myślą tylko o swojej potrzebie, czy mają na uwadze potrzebę tej drugiej strony? Bo w stałych związkach często jest tak, że dajemy, nie biorąc nic w zamian, że tak powiem od razu. A w przelotnych relacjach? Czy taki seks daje satysfakcję psychiczną, nie tylko fizyczną? Tego nie wiem, ale skoro ludzie to robią... Niech im ziemia lekką będzie, a toalety w klubach czyste.



Zastanawiam się nad jeszcze jedną rzeczą. Co reprezentują sobą NORMALNE osoby pokazujące całemu światu swoją seksualność na co dzień? Głębokie dekoldy, mini spódniczki, >pończochy<, przylegające bluzeczki. Oczywiście nie mówię tu o patologiach i chodzeniu półnago. Załóżmy, że rozpatrujemy jeden z wymienionych czynników np. duże dekoldy. Czy te osoby chcą przyciągnąć potencjalnych partnerów? A jeżeli noszą takie rzeczy mając partnerów? Zasługują zatem na potępienie? (Ukochany mój kiwa zapewnie głową z grymasem na buziuńce;) a jak lubią po prostu? Czy jest możliwe to, że nosząc pończochy(w upały, bo w jesień nie-da-się, zaprawdę powiadam), nie chcę być obiektem pożądania zgrai facetów, ale satysfakcjonuje to moją osobę? Nosiłam kiedyś ogromne dekoldy, będąc już w związku, ale zupełnie nie przyszło mi do głowy, że ktoś może pomyśleć, że chcę się czuć przez to pożądana itd. Uważałam po prostu, że ładnie mi w dekoldach, bo nie mam łabędziej szyi i źle mi w golfach. Dla mnie to była cała filozofia, nikogo nie chciałam tym przyciągnąć. Gdybym miała długie, szczupłe nogi, może nosiłabym krótsze spódniczki, ale z tej samej przyczyny- eksponuję to co ładne, zakrywam to co brzydkie (wedle zasad stylistów.), nie w sensie seksualnym. W ogóle noszę w tej chwili same spódniczki, bardzo rzadko spodnie, bo uważam, że ładniej w nich wyglądam, nie uciskają mnie nigdzie. Po prostu ładniej. Nie seksowniej. Nie rozpatruję świata non stop w sensie seksualnym, wkurza mnie, kiedy słyszę, że faceci tak. Ale, szczerze mówiąc mam to gdzieś. Ubieram się tak jak lubię.



Niemniej jednak, trzeba przyznać, że to swój mężczyzna powinien być tym głównym powodem do strojenia się, kupowania seksownej bielizny, noszenia jej. Koniec końców to tenże gach ma prawo oglądać nas w pełnej krasie. I w sumie wyjaśnia się to, czemu w oczach tego gacha wyglądamy najpiękniej będąc przeciętną dziewczyną. Ma on prawo do nas, tak jak my do niego, jest to spełnienie się w obrębie związku. Ale tak do końca nie da się tego wyjaśnić. W tym rzecz, za dużo się analizuje ten przeklęty seks, przeżuwa się go i wypluwa na plakaty i reklamy. Nie ma o czym gadać, trzeba robić, podobno dobrze wpływa na zdrowie i samopoczucie :)

piątek, 14 października 2011

Rodzina

Nie mam ostatnio wielu przemyśleń. Mój chłopak przeniósł się wreszcie do mojego miasta, dlatego też chętnie korzystam z tego kiedy tylko mogę. Wyobraźcie sobie, przez 3 lata widywaliśmy się 2-4 razy  w miesiącu, teraz widujemy się niemal codziennie, bo wracając z uczelni mogę wpaść do Jego akademika. A On ma do mnie kilka przystanków. Miodzio. O czymś takim marzyłam sto lat.



No i co. Zaczęło się. Uczelnia, obowiązki. Czasem myślę, czy taka rzeczywistość nas nie ogranicza. Czy nie zamyka nas w klatce pt. muszę. Muszę się uczyć, żeby zarabiać, muszę biegać, żeby mieć ładną sylwetkę, muszę wykonywać obowiązki domowe, bo mama mnie eksmituje... Muszę robić wszystko, żeby w przyszłości było mi dobrze, żeby zapracować na sukces. Zawsze byłam karmiona takimi nakazami. Zresztą, w mojej rodzinie walutą jest praca. Jeżeli wypruwasz sobie żyły- jesteś ok, jeżeli jesteś leniwy, albo wykonujesz jakieś durne zajęcia- nic nie znaczysz. Nie sądzę, żebym była kochaną wnusią czy córeczką, gdybym studiowała fotografię, taniec czy malarstwo. Byłabym kochana, to pewne, ale czy miałabym szacunek rodziny? Ee. Nie sądzę. "Co potem?"-pytaliby. I w sumie mają rację. Jeżeli mam mieć pewną pracę po medycynie, to po co studiować np dziennikarstwo, po którym praca jest tak samo niepewna, jak kiepsko płatna. Dobrze, że rodzina mając doświadczenie, sprowadza młodszych z obłoków na ziemię. Za to napewno jestem wdzięczna.



W ogóle zadaję sobie ostatnio pytanie jaka jest funkcja rodziny w dzisiejszych czasach. W dobie rozwodów, separacji, oddawania starszych do domu starców, młodszych do domu dziecka. Rodzina nie pełni już takich samych funkcji jak 100 lat temu (no proszę, coś jednak wynoszę z zajęć z socjologii!), przejęły te funkcje- szkoła, rówieśnicy, internet. Czy to dobrze, czy źle- nie wiadomo, z pewnością- inaczej. Np seks- temat tabu w rodzinie, dzięki internetowi za to wiemy o nim wszystko, a nawet więcej. Ale już podstwowych wartości i poczucia bezpieczeństwa, przynależności bez względu na wszystko- szkoła i internet nie nauczy. Mój brat ma trochę problemów z kolegami z klasy-prymitywami i dobrym materiałem na tzw dresów. Gdyby nie to, że najbliższa rodzina wspiera go, wykazuje zrozumienie, jest miejscem gdzie można czuć się sobą, bezpiecznie, stabilnie, mógłby mieć poważne problemy ze sobą. Gdyby nie rodzina, jej doświadczenie, wysłuchanie- mógłby źle skończyć. Samotność i odrzucenie nastolatków często ma tragiczne skutki. Tak więc, rodzina jest niezmiernie ważna. Ważna jest jej integralność, pełen skład i poczucie bezpieczeństwa.



Z tym pełnym składem można by się kłócić- lepszy jest szczęśliwy rodzic rozwiedziony niż nieszczęśliwy trwający w toksycznym związku. No, w sumie. Jest w tym trochę racji. Jeżeli małżonkowie ni w ząb nie mogą się dogadać, panuje agresja, przemoc lub cierpią na tym dzieci- faktycznie nie ma wyjścia. Ale jeżeli jest to kryzys... Uważam,że można się poświęcić będąc małżonkiem i z całych sił próbować kryzys zarzeganać, rozwiązać. Bo kryzys minie z czasem, a rozwodu i urazu dzieci cofnąć się nie da. Mam porównanie. Moja rodzina jest pełna, małżeństwo rodziców nieraz wystawiane na próby, ale dla dzieci tak jak jest- mieć w jednym domu mamę i tatę jest najbardziej zdrowo. Przeraża mnie sytuacja mojej bliskiej osoby- rodzice jej są rozwiedzeni, mają partnerów. Jak to jest wracać do domu i nie móc powiedzieć- cześć mamo, cześć tato, za to trzeba- cześć mamo, cześć tomek/jurek/jacek/partnerze mamy/ojczymie? Z drugiej strony jeżeli dziecko ma patrzeć na nieszczęście mamy i taty... może lepiej się rozwieść? Nie wiem i nie chcę tego chyba wiedzieć. Od małego twierdziłam, że jak mi się mąż nie spodoba, rozwiodę się, ot tak. Mama patrzyła na mnie z politowaniem, ale rozumiem teraz to politowanie. Wiąże się to przecież z tyloma konsekwencjami! To przerażające.




Do czego zmierza to życie. Uczymy się, kochamy, mamy dzieci, pracujemy, umieramy... (w moim przypadku mam wrażenie, że jest:  uczymy się, uczymy, uczymy, uczymy...). Ciągle za czymś gonimy, tęsknimy do czegoś, ciągle czegoś brakuje! To różni nas znacząco od zwierząt- lwy z pełnymi brzuchami uwalą się na sawannie i grzeją w słonku, my zaś- najedzeni- pracujemy, tworzymy, piszemy, śpiewamy, malujemy, liczymy, czytamy. Nie możemy zaznać spokoju, ciągle mamy jakiś cel, coraz to nowy. A na końcu czeka  śmierć i tak naprawdę nie wiemy co dalej. Na co się tak napracowaliśmy? Jednych cieszą wychowane pokolenia, innych odkrycia naukowe, innych- sztuka, którą po sobie zostawili. Pytanie- co nas uszczęśliwi przed śmiercią jest chyba zasadnicze. W poczuciu obowiązku często zapominamy o tym szczęściu. Tak bardzo jesteśmy zalatani, że po drodze orientujemy się, że jesteśmy w puapce i nie ma wyjścia.



Ej no ale 20 letnia dziewczyna nie powinna chyba myśleć tak za bardzo o pułapkach, klatkach, rozwodach. O czym powinnam myśleć więc?Młodam, więc pewnie o seksie. No to o tym w następnej notce.

niedziela, 2 października 2011

Zamiast bubla

Marudzę. Pewnie dlatego, że się pochorowałam. Brakuje mi czegoś. Brakuje mi magii. Nie tego do zupy, ale czaru, uroku, czegoś magicznego, niepowtarzalnego. Rzeczywistość jest super, ale ten rok przyniósł mi poza sukcesami okraszonymi ogromną pracą i niemal rozpaczą(czy się nadaję, czy dam radę) również hmm beznadziejnie dorosły sposób patrzenia na świat. Bez tego co cechowało mnie do tej pory- wyobraźni i marzycielstwa. Wewnętrznego poczucia bogactwa. Ale coś za coś (zauważyłam, że prowadzę na blogu polemiki sama ze sobą, niemal rozprawki, chylę czoła lekcjom polskiego). Teraz moje życie jest faktycznie życiem, jest pełne wrażeń, przebywania z różnymi z ludźmi, wychodzeniem to tu to tam. Zawsze uważałam, że za dużo marzę, za mało korzystam z życia. A teraz jak korzystam z życia to okazuje się, że za mało marzę. Ale nie muszę się martwić, bo rok akademicki się rozpoczyna i natłok nauki szczęśliwie dla mnie przerwie moje głupiutkie rozmyślania.


No, ale... Co mi z marzeń, skoro z marzeń nie ma wspomnień? Nie ma uśmieszków i zaśmiewania na głos z fajnych anegdot, śmiesznych sytuacji i zabawnych ludzi? Ano właśnie. A przez ostatnie kilka tygodni, po egzaminie z chemii, takich fajnych sytuacji miałam bez liku, do tej pory mam z tego ubaw.
Mój chłopak ostatnio stwierdził, że jestem Natalią, Dziewczyną Która Nie Potrafi Marzyć. Może dlatego, że chłopak mój na jego stwierdzenie"Ale świetnie byłoby jakbyśmy znaleźli się na bezludnej wyspie na jakiś czas!" poważnie odpowiedziałam "Taa.. wszy i grzybica pochwy". Ostatnio takich tekstów jest mnóstwo. Przestałam marzyć w sposób cechujący młode, entuzjastyczne, niewinne osoby. Zamiast tego robię. A do tego, żeby coś robić mam ogromny zapał i popęd. Nie mogę wytrzymać w domu w bezczynności, ciągle gdzieś wychodzę.
Strasznie mi brakuje przyrody. Lasów, szumu brzóz i śpiewu ptaków. I wyklarowania myśli. Potrzebuję cały czas przebywać w towarzystwie innych osób, bo w samotności dopadają mnie różne rozmyślania. Chciałabym mieć czas, żeby to przemyśleć w samotności. Zamiast tego wybieram obecność np. mojego chłopaka i wcale nie mówię, że to zły wybór :) ale taka spokojna samotność jest też potrzebna.

Czasem myślę, że nasz świat faktycznie jest trochę konsumpcjonistyczny. Trochę zepsuty. Brakuje tego czasu na wsłuchanie się w siebie. Bodźców z zewnątrz jest MNÓSTWO - media, reklamy, książki, internet, z każdej strony jesteśmy bombardowani informacjami i bodźcami. Czyimś sposobem życia, czyimś przepisem na sukces. Reklamy mówią: kup to, a będziesz szczęśliwy, na blogach: kupiłam to i patrz jaka jestem zadowolona i szczęśliwa, w książkach- bohaterowie żyją tak i tak i są szczęśliwi. A w rzeczywistości okazuje się, że ciuch owszem poprawia humor, że sokowirówka owszem robi naturalne soki, a uprawianie jogi przynosi ulgę ciału, ale... Nie są to rzeczy, które faktycznie czynią człowieka szczęśliwym. Trzeba umieć odnaleźć się w tym syfie.  Reklamy, blogi, książki i gazety należy wykorzystywać mądrze i nie sugerować się nimi. Każdy z nas ma inny przepis na SZCZĘŚCIE. Dla jednego to praca, dla innego rodzina, dla innego miłość. Grunt w tym, żeby z tych wszystkich opcji jakie daje nam współczesny świat wybrać zamiast bubla, coś co naprawdę czyni nas szczęśliwym.



Dlatego pomimo względnego zepsucia, XXI wiek to wg mnie prawdziwa Belle Epoque. Można wszystko, wystarczy chcieć. I zarabiać, no niestety. Lub mieć odwagę.
Nowy rok akademicki rozpoczyna się i... To dobrze. Pożałuję tych słów, ale już się stęskniłam chociażby za samym narzekaniem na ogrom nauki. Naprawdę już chcę wrócić. A z drugiej strony chciałabym jeszcze jakiś mały tydzień wyjechać w góry i wyciszyć się. Wyjechać z dusznego miasta.
 Podsumowując, muszę uczynić mój świat odrobinę bardziej magicznym. I wychodzić na świeże powietrze. I nie wariować. I osiągnąć spokój wewnętrzny, chociaż akurat to nie jest możliwe. Świat w końcu dąży do minimalnej energii i maksymalnej entropii, więc harmonię i spokój (biofizyk rzekłby: homeostazę) osiągnę dopiero po śmierci.

poniedziałek, 19 września 2011

...


Niech mi ktoś udzieli pewnej informacji. Otóż. Mam 20 lat. Jestem już kobietą, czy jeszcze dziewczyną? Gdzie jest granica, a zasadnicze pytanie brzmi: w czym tkwi granica? W wyglądzie? Zdolności do prokreacji? Ubiorze? Odpowiedzialności? Samodzielności? Intymności?


Wygląd- długie włosy, szerokie biodra, wielki tyłek. No i wiadomo wszystkie anatomiczne szczegóły cechujące samicę ludzką są u mnie na swoim miejscu. Coraz doroślejsze rysy twarzy. No ale szerokie biodra i tyłek miałam już w gimnazjum, a nie nazwałabym wtedy siebie kobietą. Mimo to z wiekiem cechy kobiety coraz bardziej się wyostrzają i stają się wyraźniejsze, no ale gdzie jest granica, ja pytam?
Zdolność do prokreacji- fizyczną osiągnęłam gdzieś w okolicy podstawówki, psychiczną osiągnę koło trzydziestki, więc czy to wtedy stanę się Kobietą?

Ubiór- zmieniłam trampki i bluzy na sweterki, sukienki, baletki i obcasy. Wyrzuciłam wszelkie sportowe dodatki, koraliki, sportowe dżinsy (i w ogóle dżinsy, unikam tych spodni). Adidasy wkładam tylko do biegania i na rower. Bluzy wkładam w domu i to nie te żeńskie, ale wielkie męskie bluzy. Najchętniej w ogóle nie nosiłabym spodni, jest tylko jeden problem… Kiedy robi się zimno (np. obecnie, wrzesień.) zakładam spódniczkę, 2 pary rajstop i ciepłe majty na tyłek i nadal drżę jak w febrze, chinina nie pomaga, spodniami nie chcę się wspierać, myślę jednak, że polski klimat w końcu ze mną wygra i przez pół roku będę biegać w okropnych spodniach, skarpetkach i jakichś ciepłych butach. No i wracam do pytania, bo uwielbiam odbiegać od głównego wątku. Czy to, że zamieniałam  trampki na szpilki (no dooobra nie noszę szpilek, bo co następuje: 1. Mierzyłabym ok. 180cm, 2. złamałabym sobie nogę na bank 3. Takiej niewygody bym po prostu nie zniosła) no więc trampki na koturny, baletki i obcasy czyni mnie kobietą? Przecież dziewczyny w gimnazjach też noszą szpilki, też noszą całkiem kobiece ubrania, a nie można  o nich powiedzieć- kobiety (co najwyżej lolitki…). Pończochy. Dodają w swojej własnej głowie +20 do kobiecości. I w głowie partnera :) jak już jestem przy pończochach. Założyłam pońchochy w pewien wrześniowy dzień i o mało co Bóg za głupotę nie pokarał mnie zapaleniem pęcherza. Nie wiem jak można nosić pończchy w zimne dni, nie mam pojęcia. Odpuszczam sobie, bo wspomniana przeze mnie zdolność do prokreacji jest zbyt istotna w porównaniu do fanaberii noszenia fajnych pończoch do pasa. To nie koniec, ale na pewno nie będzie to codzienność, dzięki bardzo.

Odpowiedzialność- rodzice wpoili mi pojęcie odpowiedzialność dość skutecznie, wiem, że czyny mają swoje konsekwencje, które należy ponieść gdy jest się osobą dorosłą. I faktycznie, stało się to dopiero niedawno, gdy zdałam sobie z tego w pełni sprawę i zastosowałam w życiu. Wcześniej też to wiedziałam, ale wiadomo, dzieciakom zawsze się upiecze. Teraz jestem świadoma jak to działa w praktyce. Może to był moment, gdy stałam się kobietą?

Samodzielność- mogłabym ją mieć, gdybym chciała, ale uczę się, studiuję i nie mam za bardzo możliwości się usamodzielnić, nie tracąc przy tym wielu przywilejów takich jak darmowe obiady, dom, dobre relacje rodzinne… Nie jestem więc w pełni samodzielna- nie zarabiam, nie utrzymuję się, nie mam własnego mieszkania. Nie jestem przez to kobietą?

Intymność- a może to intymność jest furtką do kobiecości? Strach myśleć w takim razie o 14 letnich dziewczynach przechodzących swoją inicjację. Na pewno intymność uświadamia o swoim ciele, pierwotnych zmysłach i co tu długo owijać w bawełnę o istotnych, dopełniających się różnicach płci. Z całą pewnością składa się to na poczucie, że jest się już kobietą, nie dziewczyną. 

Czy czuję się kobietą ? I tak i nie. Nie mam jeszcze pełnego wyglądu KOBIETY, mam dość delikatne rysy twarzy po prostu dziewczyny. Mój zegar biologiczny podpowiada mi: zamknij się i korzystaj z życia idiotko, nie baw się w kobietę, bądź jak najdłużej dziewczyną. Daj sobie spokój z samodzielnością i w ogóle takimi przemyśleniami- żyj. Jak już będziesz tą kobietą, może pożałujesz, że tak krótko byłaś dziewczyną. Rozum zaś podpowiada- ucz się jak być dorosłą i dojrzałą kobietą, bo póki co możesz swoją kobiecość lepić jak z gliny, a ona powoli zastyga w twardą masę. Dobrze by było być super tworem z gliny, nie badziewiem jakimś. Serce zaś uśmiecha się i rozumie moje rozterki. I mówi- uspokój się, kochaj i wsłuchuj w swoje ciało i serce. Wtedy to czy jesteś kobietą czy dziewczyną nie będzie miało znaczenia, zawsze będziesz miała młodego ducha.
Posłucham wszystkich trzech moich wewnętrznych przyjaciół, a co.  

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Kobiecość

Odkąd pamiętam moim głównym celem było- być silną, niezależną kobietą. Zdobyć wykształcenie, mieć dobrą pracę, dobrze zarabiać i nie być zależną od mężczyzny. Nie usłyszeć nigdy 'Ja ciężko haruję, a ty siedzisz w domu!!', nie musieć prosić o pieniądze, tłumaczyć się z wydatków. Móc zawsze wyrazić swoje zdanie i nawet siłą je przeforsować, jeśli trzeba. No i mam 20 lat, zdobyłam wykształcenie średnie, studiuję ciężko (no ale bez pracy nie ma kołaczy, racja?), co prawda nie zarabiam, ale jestem na drodze, żeby w przyszłości móc zarabiać. I do jakiego wniosku dochodzę? Że to wspaniałe móc zdobywać tę niezależność, ale coś się po drodze traci, coś umyka. Walczymy silnie- w pracy, w szkole, w domu wykonujemy obowiązki, wychowujemy dzieci, opiekujemy się starszymi. 100 lat temu kobieta miała chyba trochę łatwiej. Co prawda siedziała w domu i pracowała w domu, rodziła dzieci co 9 miesięcy, ale czy nie żyła wtedy w zgodzie ze swoją naturą? Czy dodawanie sobie harówy w pracy do normalnych obowiązków- sprzątanie, gotowanie, dzieci nie sprawia, że tracimy części naszej kobiecości? Zmęczone i spracowane, czasem brak nam sił na tę kobiecość.

A może plotę totalne bzdury? Przecież 100-200 lat temu kobiety także trudniły się pracą. Pracowały w fabrykach, szwalniach, na polu. Traciły tam siłę i zdrowie, czasem życie. Teraz mamy różne możliwości, kiedyś ich nie było. Podczas przemysłowego boomu całe rodziny sprowadzały się ze wsi i miast i żeby się utrzymać jakkolwiek- wszyscy musieli pracować, aby nie umrzeć z głodu. A z drugiej strony wtedy kobiety nie miały żadnych praw. Teraz możemy wszystko, o ile nie jesteśmy wyznawczyniami religii ograniczającej kobiety w znacznym stopniu. Więc może to czcze narzekanie? Teraz zwykła kobieta może harować, pracować i się zamęczać, ale może sama zamieszkać, zbić fortunę, mieć kochanków, robić na co ma ochotę, co w minionym wieku uchodziłoby za skandal.

Trzeba pomyśleć też o kolejnej rzeczy- kiedyś można było tylko w jeden sposób, teraz sposobów jest tysiące! Mamy rozpowszechnioną antykoncepcję-możemy kochać się jak chcemy, kiedy chcemy, ile razy chcemy i nie musimy być w kolejnych ciążach całe młode życie. Mamy wybór garderoby- nie ograniczają nas ciasne gorsety, ogromne, ciężkie, małoprzewiewne suknie, w których co najwyżej można było trzepotać rzęsami i nic więcej. Mamy bieliznę, podpaski, tampony, rajstopy, jeśli komuś zimno w pupcię zimą. Adidasy, jeśli chcemy pobiegać. Spodnie, ale to chyba oczywiste. Miesiączka nas nie ogranicza jak za dawnych czasów. Moja babcia opowiadała mi, że musiała nosić ligninę, a druga, że odpowiednik pieluszek. Opalanie na Dominikanie? Proszę serdecznie- wskakujemy w bikini i grzejemy się w słoneczku, nie ma, że opalenizna to znak wieśniactwa (no, w porządku, tapeciary z solarium nie są Wenus z Milo, ale trochę piegów i łagodna opalenizna fajnie wyglądają), nie ma, że nie możemy pokazać się prawie nago publicznie. Możemy, a co. Partner? Nie podoba się ten, niech będzie następny, nie trzeba wychodzić za nikogo będąc nastolatką, bo wypada się wydać dobrze za mąż.
Możemy robić co chcemy i tak to nikogo nie obejdzie za bardzo, szczególnie jeśli mieszkamy w wielkim mieście. Możemy czerpać co dobre z poprzednich wieków, ale nie jesteśmy ograniczone ich jarzmem. Pończochy i sukienki, ale także prawo jazdy, głosowanie, szkoła wyższa. Wdychamy do dawnych czasów, ale nie mamy wcale źle, bo mamy wybór.  Wzdychamy do wyidealizowanego świata, do naszych marzeń o świecie. Ale czy wzdychanie jest złe? Oczywiście, że nie, jest to uzasadnione, bo kiedyś faktycznie wszystko było piękniejsze-nowoczesny design jest dla niektórych zimny i po prostu brzydki z porównaniu z klasyką. Ja też wzdycham. I się inspiruję.
Tak czy inaczej, naprawdę cieszę się, że żyję gdzie żyję, jak żyję i kiedy żyję. I chyba nie zamieniłabym się na inne czasy.
Zaczęłam od niezależności kobiety. Na tym też skończę- nigdy nie będę niezależna. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy wróciłam po wycieczce do domu, a mój Ukochany do swojego domu... Nie jestem zależna od niego materialnie i nie będę, ale w duszy wiem, że jestem w pełni zależna, malutka i zagubiona. Trzepocząca rzęsami, w ciasnym gorsecie, niezdolna do życia bez niego.  Próbuję napisać coś co, nie będzie banalne, ale chyba jednak jest. Bo jak opisać w słowach, na publicznym blogu miłość? Każdy kocha, każdy miewa romanse, partnerów. Motyw miłości jest wszędzie-serialach, filmach, listach do Bravo. Jak napisać, że moje uczucie jest wyjątkowe i jedyne na świecie, skoro jest w zasadzie typowe? Ciocia powiedziała kiedyś- "aa, chłopak, wszystkie mają chłopaków". Dochodzę jednak do wniosku, że wyjątkowe i typowe nie wykluczają się wzajemnie. Każdy kocha, ale nikt nie kocha tak jak poszczególna jednostka. I to nas czyni wyjątkowymi ludźmi, każdego z nas.



I jakby co- jestem niezależna, zawsze.

niedziela, 21 sierpnia 2011

wakacje

Ostatnie 2 tygodnie spędziłam w Czarnogórze i był to czas tak wspaniały, że wprost nie wierzę, że minął tak szybko. Byłam z rodziną i Ukochanym w Herceg Novi. Muszę przyznać, że Czarnogóra jest przepiękna i wprost proporcjonalnie do jej piękna- okropnie zaśmiecona. Śmieci są wszędzie- w górach, na plaży, na ulicach, na starym mieście. Mieszkańcy i turyści (głównie Serbowie i Czarogórcy) po wypiciu/zjedzeniu wyrzucają opakowania gdzie popadnie, ku mojej rozpaczy, bo najbardziej nienawidzę Ludzi, Którzy Śmiecą. Morze i plaże też pozostawiają wiele do życzenia, bo są trochę brudne, a dzieci (!!) załatwiają się gdzie popadnie. No, ale mimo wszystko wspaniale spędziłam czas. Chodziłam po promenadzie z moim Ukochanym aż do upadłego (a i tak nie przeszłam tyle ile On), kąpaliśmy się w morzu, z bratem nurkowałam po muszle, oglądałam na dnie fajne rybki, płaszczki i tego typu wdzięczne żyjątka. Kilka razy byliśmy na wycieczce w Zagrzebiu, Budwie, Kotorze i Dubrovniku (najpiękniejsze miasto jakie widziałam, do tego mega vintage'owe) i gdzieś wysoko w górach- moja mama o mało nie umarła ze strachu, bo droga była wąska, a za krawędzią- przepaść.
Byliśmy też w Słowenii, choć ja zaczęłam nazywać ją- Zielenia, ponieważ każdy kawałek tego kraju tryska zielenią! Lasy, łąki, lasy, lasy, łąki, niebo przy tym wydaje się również zielone. Wszystko jest tam małe- malutkie domki, jak klocuszki, kolorowe, każde okno przystrojone kwiatami, małe znaki drogowe, malutkie pokoje, malutkie łóżka, nawet małe telewizory :) Jest tam czyściutko, wszystko jest bardzo uporządkowane. Chciałabym tam kiedyś zamieszkać, no ale gdzie ja bym nie chciała mieszkać? ... Słowenia jest tak urocza (dodam, że w przeciągu kilku lat zupełnie się zmieniła), że nie jest wprost możliwe, że jest tam jakakolwiek przemoc, morderstwa. Tam wszyscy muszą żyć w zgodzie ze sobą i naturą, śpiewać piosenki na łąkach, trzymając się za ręce i tak dalej, tra la la la. ;) 
Najbardziej żal mi tego, że nie będę na codzień z Ukochanym tak jak na wycieczce. To boli najbardziej. Właściwie boli na tyle, że ciągle sobie popłakuję, no ale cóż- życie.

 Monumentalne góry Czarnogóry, niektóre faktycznie są czarne.
 Opieram się o ścianę wspaniałego Dubrovnika!
 Dubrovnik

 Drzwi, ale mają klimat, prawda?
Uroczy sklepik- Sweet-Spice&everything nice!

Zielenia
Powinnam zapytać się o prawa autorskie mojego Ukochanego, bo głównie On robił zdjęcia, no ale na pewno byłby przychylny mojej prośbie, prawda? :) zdjęcia może nie do końca ukazują jak spędziłam ten czas, ale w końcu to prywatne chwile i chyba dzielenie się nimi z całym światem -"PatrzJakŁadnieWyszłam" byłoby bezczeszczeniem pięknych chwil. A może nie. Nie upieram się. A może wynika to z faktu, że na zdjęciach wychodzę jak naćpana. Niee, to na pewno chodzi o nie-bezczeszczenie.